21 kwietnia 2015

Policję trafił szlag. Ciało gryzło ciało.

W tym roku nie było przełomu. Właściwie ciągle jeszcze trwał tamten rok. Pomiędzy październikiem a marcem, miała miejsce gruba kreska pod osią. Ciągle się czekało.
Dopiero niedawno pojawiła się anemiczna iskierka nadziei. Niestety doszczętnie wyniszczona chorobą. Oprócz widocznej anemii, cierpiała również na suchoty, koklusz i alkoholizm. Na szczęście pojawiły się kolejne.
Wiosenne nastawienie zaczynało szturmować kolejne bastiony depresyjności. Zmieniały się punkty widzenia, ale miasto jeszcze nie rozkwitało. Nadal wyglądało tak samo beznadziejnie, jak od trzydziestu lat, jednak zaczynało się pojawiać przeświadczenie, że możliwe jest powąchanie powietrza.
Tramwaje, opuszczając pętlę, z wolna odstawiały prozak, a spod siedzeń wypełzały pierwsze pędy ziół. Mech na podłodze był na powrót wilgotny, a w trzydziestce dwójce nawet wpuszczono już złote rybki do oczka wodnego.
Wszyscy czekali. W tłumie nawet mówiono o paśmie niespodziewanych promocji, które miały się wydarzać wraz z nadejściem wiosny. Były plotki o nagłym dobrobycie, mówiono o nowych lekarstwach, o całkiem nowych, gigantycznych budżetach. Nawet dzieci miały nadzieję na zmiany.
Im bliżej było, tym lepiej się działo. Ludzie się kochali. Nie kopali się po głowach. Spadła umieralność. Znikła pornografia. Propagowano miłość platoniczną. Niebo zrobiło się niebieskie. Woda pachniała rzeką. Zaczęła znikać alergia. Wycofano ze sklepów wszystko, co brzydkie i nieładne, albo po prostu źle się kojarzyło. Przygarniano bezdomnych. Karmiono koty. Żydzi całowali się z Cygankami. Działo się nawet lepiej. Chłopcy, snując wizje sianokosów, zaczęli nosić kołnierzyki. Kobietom same depilowały się nogi.
Niektórym z wrażenia pękały wargi i paznokcie.
Napięcie rosło. Z dnia. Na dzień. Z dnia. Na dzień. Z dnia. Na dzień. Było już całkiem dobrze, a to jeszcze chyba była jesień.
Ale przecież rytm wyznaczać miała właśnie wiosna. Jej nieprzybycie groziło permanentnym rokiem poprzednim. Tak, jak to już było. Raz z majem. Raz z sierpniem. Zaś innym razem panował luty poprzedniego roku. Tym razem sytuacja była o tyle trudna, że ludzkości groził całkowity, permanentny poprzedni rok.
Miasto coraz bardziej zbierało się do eksplozji. Prawie szczytowało. Na blokach zaczęła ścierać się tkanka, zaczęły przybierać nowe barwy. Komunikacja miejska wprost szalała. Ludzie, jak już wspomniano, także nie pozostawali dłużni swoim wytworom. Tylko Natura jeszcze się szykowała i owijała w sreberka ciągle mnożące się cebulki swoich pierworodnych kwiatków.
Wreszcie któregoś wieczoru stało się. Oczekiwanie osiągnęło tak mocną częstotliwość, że aż zaburzyła się czasoprzestrzeń.
Zaczęło się pokwitanie.

Zachwyty powodowane faktem, że ignorowane dotąd drzewo, rosnące opodal sąsiedniego bloku, okazało się czereśnią, zdawały się aspirować do miana największej sensacji sezonu.
Nocą dawało zapach, a rano proponowały swoją ładność i jakoś tak się od razu przyjemniej działo. Nawet czarnych okularów nie trzeba było zakładać wychodząc z klatki.
Jakieś plany się nawet pojawiły, żeby wyleźć za niedługo na to drzewo, celem pyca, grandy, szabrowania, czy jak tam to jeszcze nazwać (idzie o drobne kradzieże owoców z posesyj prywatnych, celem bycia nienakrytym, tudzież celem uciekania przed gospodarzem).

W końcu, któregoś tam kolejnego dnia, z samego rana, obudził nas koszmarny wypizdówek. Szybka analiza zastanej sytuacji przyniosła obserwację. Okno było otwarte przez całą noc.
Odtworzono natychmiast przebieg wydarzeń: wiosna w mieście - nocą powrót - drzewo pachnie - ciepło było (bo kurtka nieruszana wisi od przedwczoraj, świadczyły o tym resztki drobnych w kieszeniach; mniej - więcej tyle, ile zbrakło na szlugi podczas przywoływanego powrotu).
Dalej, to już sobie można samodzielnie dośpiewać. Było ciepło i pachnąco - będzie się spało przy otwartym oknie. Zupełnie nie wzięto pod uwagę, że pogoda zmienną jest. No, ale zimne powietrze budziło coraz mocniej. Trzeba było natychmiastowej reakcji. Trzeba było zatamować mu drogę.
No to ciach na podłogę, hyc do okienka... Świerk się gnie, wiater dmie...
Wtem! Szok! Cóż to? Śnieg? Skąd? Niby wiadomo, że gdyby kózka nie skakała, kwiecień - plecień, chuj ci w dupę i tak dalej, ale bądźmy poważni...
Miarka się właśnie przebierała i już w gardle formowała się spora bańka powietrza, niczym w rurce fermentacyjnej. Już miała pękać, roznosząc po pokoju gromkie no kuuuurwa nieeee, kiedy przyszło otrzeźwienie. Czereśnia. Kwitnienie. Wiosna. Spokój.


Także kurwa ten... Tyle w kwestii prozy. Teraz będą pierwsze (chyba) zdjęcia z tego roku robione bez rękawiczek, być może nawet w samej bluzie, pewnie podczas powrotu ze spotkania grupy rekonstruującej wydarzenia z książki Tortilla Flat.




Kraków, Instytut Chemii UJ, 09.04.2015

Kraków, Miasteczko AGH, 09.04.2015

Kraków, Miasteczko AGH, 09.04.2015