20 czerwca 2015

Stomia. Trisomia. Egzystencjonalny ból fantomowy. Rozbite głowy. Podróże. Huje na murze. (dodatkowo Sprzężenie Zwrotne. Część Trzydziesta)

Czołem.
Szczerze mówiąc, to czołem właśnie zdołano ostatnio przypierdolić z impetem w Grodzką. Ulicę, nie Annę. Ale to taka ciekawostka i nic nie wnosi do niczego. No ale jak się zaczęło, to nie ma co kończyć na początku. To by było głupie. Z resztą przecież nie chodzi o to, żeby tekst coś wnosił, tylko o to, żeby z tekstu coś wynosić. A to już leży w kompetencjach drogiego czytelnika. Poza tym, jak coś jest nudne, to należy o tym opowiedzieć. Ale o tym chyba jednak nie będzie tym razem. Bo dużo historii jest do opowiedzenia, a te historie działy się zanim wylądowało się na krakowskim SORze.

Jadę w życie błękitnym ekspressem
Jakoś tak się poskładało, że troszkę było jeżdżone ostatnio. Trochę rowerami, trochę autami, trochę autobusami, trochę koleją. Różnie. Ale zazwyczaj była to jakaś tam jazda na krawędzi. Gdzie się dało, czyniono zdjęcia dedykowane tej witrynie, bo mimo, że nie oszałamiamy aktywnością, to nie sposób nam się uwolnić od dokumentowania hujstwa wszelkiej maści i wszelkiego kroju. Ale po kolei.
Bo sygnalizowaliśmy już, że wprowadzono wiosnę. Miesiąc maj miał być w związku z tym spektakularnym powrotem naszym do obowiązków, życia w społeczeństwie, wstawania rano, trzech posiłków dziennie, najwyżej dwóch kaw i takich tam.
Należało jednak z hulaszczym trybem życia zerwać godnie - podkreślić temat i zacząć myśleć poważnie, bo działo się już tak, że niewielu mogło stanąć w szranki podczas przyjęć, których natężenie stawało się, delikatnie rzecz ujmując, niestosowne.
Ruszono, zatem w podróż. Celem był odpoczynek zafundowany nam przez ustawodawcę, a nazywany tradycyjnie długim łikędem majowym. Spakowano zatem plecaki i torby i ruszono zdobywać miasto Sanok. Taki był plan.

Na chwilę zapomnieć o milczeniu miasta
Tak na prawdę nie było jakiegoś tam planu. Przynajmniej miało nie być planu. Technicznie rzecz biorąc, w sumie jednak nie było planu, więc wszystko szło zgodnie z planem.
Podróż przebiegła według standardów pierwszej ligi w przedziale drugiej klasy.
Pierwszym milutkim akcentem był pan emeryt (roboczo, na potrzeby tekstu, zwanym Januszem, a może to było jego imię?). Pan emeryt jechał do sanatorium. Uraczył nas opowieściami o swoim Mercedesie - stan igła, jak nówka sztuka. Mercedes został jednak w domu, ponieważ pan Janusz stwierdził, że dość się na nim codziennie najeździ, a teraz jedzie odpocząć. W podobnym tonie mówił o małżonce i reszcie domowników, którzy zostali z samochodem.
Emerytowany Janusz z Warszawy dał nam także przyzwolenie na pierdolenie zasad kolejowych, to jest zakazu palenia papierosów i picia piwa w przedziale. Więcej - dość ochoczo pierdolił te zasady wraz z nami, rozwiewając dym emitowany z kilku par płuc, opowieściami o jego zaprzyjaźnionych bokserach - sportowcach, o równie zaprzyjaźnionych psach, o pijaństwach z młodości (dziejących się w mieście, do któregośmy jechali), no i tradycyjnie o miernocie polskiej służby zdrowia i wyższości poprzedniego systemu nad tym, w którym przyszło żyć nam obecnie.
Pan Janusz był w dechę, ale wysiadł w końcu, pomachaliśmy mu łapkami, mając nadzieję, że żaden chuj nie zajmie jego miejsca. Miejsce jego zajęło małżeństwo raczące nas informacjami o szkodliwości palenia, o anoreksji, zadające pytania dotyczące ras poszczególnych krów pasących się wzdłuż torów. Oni chyba lubili zasady, więc palarnię przeniesiono. Jak łatwo się domyślić - do pociągowej toalety. Ale nie byli jacyś wredni - po prostu pani kiedyś paliła sporo i zemdlała z papierosem, będąc nad jeziorem, uderzyła się w główkę i stwierdziła, że to przez papierosy, z tego powodu postanowiła rzucić nałóg. No to na cholerę było ją drażnić? Należało przytakiwać. I kontynuować podróż. Cośmy czynili coraz bardziej zasypiając, ale coraz bardziej też czując, że nie możemy spać, bo już blisko.
W końcu, po iluś tam godzinach, ekipa zdołała wylądować na planecie Sanok. Ekspedycja ruszyła. Objuczeni prowiantem, złożonym o dziwo w niewielkim stopniu z płynów, zaczęto się snuć pod taką jakby góreczkę.
Warto zaznaczyć, że nie wiadomo dlaczego, nasz bagaż, częściowo opakowany zmyślnie w foliowe siatki, nasunął skojarzenia z wycieczką z Radomia. Etykietka Radomiaków przylgnęła więc na stałe.
No i tutaj możnaby pisać, że jak to jest fajno w mieście Sanok (bo w sumie jest).
No dobra, w dużym skrócie: w Sanoku jest zamek, jest rynek, jest muzeum pana Beksińskiego, jest skansen, knajpa, w której organizuje się dansingi dla starych ludzi oraz w tejże knajpie nie patrzą dziwnie, jak się zamawia pizzę bez sera, jest w Sanoku pomnik Sokoła Zrywającego Kajdany Niewoli (swoją drogą, jakby pozbawić tego pana z pomnika ogromnego orła znad jego głowy i przenieść go do Springfield, na miejsce tego gościa, któremu cały czas ucinają łeb w czołówce, to Simpsonom mogłoby zająć trochę czasu, zanim by skumali, że ktoś zamienił pomniki), w Sanoku jest San, jest las, jest knajpa, w której organizuje się dansingi dla młodych ludzi, piwo średnio za czwórkę, a kieliszek wódki za dwa i pół złotego.
Sanok był leniwy i nie narzucający się. No może poza jedną jedyną sytuacją, kiedyśmy myśleli, że uruchomiliśmy straż ogniową, podpalając las, ale to nie była prawda, a jedynie zbyt daleko posunięta interpretacja.
Nie, w sumie to miasto się nie narzucało, to myśmy narzucili miastu, że się narzuca, tym samym narzucając to sobie. Przecież zadeptaliśmy to ognisko i zalaliśmy wodą z potoku. A ta straż ogniowa to jechała wogle gdzieś indziej. No ale pojawiły się łzy, ręce niektórym dygotały i ciężkie słowa w nerwach też leciały. No, ale ostatecznie śmialiśmy się do rozpuku cały wieczór myśląc: co myśmy myśleli, to ja nie wiem...
Jednak skupimy się na tym, że jak już zebrały się wszystkie osoby, które miały w wycieczce uczestniczyć, to jakoś tak wyszło, że część jednak chciała mieć plan zwiedzania, a jako, że takiego nie było, to ta część była chyba troszkę niepocieszona, znowuż, ta część, która nie planowała z premedytacją, była niepocieszona, że tamta pierwsza część dąży do planowania i jest zachowawcza. Była także trzecia część - ci co mieli w dupie, ale na nich się też te niesnaski jakoś tam odbijały.
Jako ilustrację można tu wykorzystać taką sytuację - idzie cała banda nocą i szło po myśli tych, co nie mieli planu - po prostu żeśmy szli. Aż tu nagle z za zakrętu wyłania się autobus do Ustrzyk! No to lota! Myślimy - jedziemy. W biegu został zgromadzony fundusz i było już prawie super. Jednak frakcja planująca ściągnęła biegnących na ziemię, poprzez coś na zasadzie, że eee, nie jedziemy, zostawcie klucze do mieszkania, jak coś. No to chuj. Poszliśmy spożywać piwo nad rzekę. Co w sumie może do końca takie złe nie było. Tylko koni żal. No i kolorowych jarmarków, rzecz jasna.
No, ale po przebudzeniu w sumie prawie wszyscy pojechali sobie curyk, nazat do swoich domów.  Prawie, bo trza było posprzątać, i ogólnie posnuć się nieco. Ekipa ograniczyła się do sztuk dwóch, co pociągnęło za sobą o wiele łatwiejsze działanie bez planu.
Z racji tego pijąc colę nad rzeką prawie tak my zalegli, że pociąg - ostatnia szansa na powrót w terminie - prawie przejechał nam koło nosa. Ale ostatecznie zdążyliśmy.
Zabiwszy gwoźdźmi okno w mieszkaniu, zebrawszy toboły, zakluczywszy zamek, ruszyliśmy w te pędy na stację, nie kupiwszy nic do picia. Więcej - sporo płynów zostawiliśmy w wyżej wymienionym mieszkaniu. W naszym ekwipunku znajdował się karton soku pomarańczowego oraz resztka wódki.

Ciągle mamy ulgowe bilety
Wskoczyliśmy do pociągu. Trawiąc jeszcze towarzyskie niesnaski (które, nie wiedzieć czemu zdawały się przyćmiewać fakt, że ekspedycja na planetę Sanok była wydarzeniem fajnym oraz miłym i chyba o to chodziło), w kolejce do pana konduktora zaczęliśmy dostrzegać styranych, ubłoconych ludzi wracający z gór. Budzili jakąś taką zazdrość dziwną, bo przecież myśmy też teoretycznie jechali w Bieszczady, bo przecież też mogliśmy spać w lesie, bo przecież też lubimy być brudni i śmierdzący. Na dodatek te typy wracające z gór mówiły cały czas, że było super. Nic to. Takie życie...
Zakupiono bilety. Teoretycznie za ostatnie pieniądze, ponieważ wszechwiedząca narracja, w przypływie geniuszu próbowała wypłacać pieniądze z bankomatu na kod do bramy w bloku, czy coś (w każdym razie karta płatnicza została zablokowana). Zaczęło się poszukiwanie miejsc siedzących, ostatecznie ubłagaliśmy pana konduktora, żeby otworzył zamknięty przedział, a myśmy ten przedział czemprędzej zajęli, bojąc się trochę eksmisji na którejś z kolejnych stacji - tak się jednak nie stało wcale. Rychłe wyciągnięcie resztki wódki, bezpośrednio po zajęciu siedzeń, pociągnęło za sobą wyciągnięcie dwóch butelek piwa przez ludzi gór, z którymi zaczęliśmy dzielić przedział oraz dalszą podróż.
Wyposażenie było biedne. W kieszeniach pustka, w torebkach z tytoniem deficyty. Flaszki opróżnione. Na szczęście ludzie gór postanowili uratować sytuację - zainwestować w dalszą, wspólną podróż. Dali tyle, ile mieli. My w zamian zaoferowaliśmy wyjście na powierzchnię, przy najbliższej nadarzającej się okazji, w celu uzupełnienia zapasów. Starczyło na zero pół i ramę cześków.
Śmiechom nie było końca, opowiadania, relacje, pijane rozmowy.
Wtem, do przedziału wkroczył pan Andrzej. Nie zważając na niestosowny nasz wygląd i stan skupienia (pan Andrzej był ogolony i w marynarce), począł dyskusję na tematy filozoficzne. Leibniz, Marks, materializm, metafizyka. Pan Andrzej był filozofem. Na etapie Krąpca poczuliśmy jednak znużenie i brak argumentów, toteż udaliśmy się do kibla, by zapalić peta. Po powrocie pan Andrzej opowiadał o znużeniu obecnym systemem i upadku ideałów sierpnia, a następnie poszedł sobie siedzieć gdzieś indziej.
Jego miejsce zajął kolega z Gdańska, który obwieścił, że zapłacił za bilet z Sanoka złotych trzydzieści siedem. To był cios, ponieważ, my, za przejazd do miasta Krakowa, zapłaciliśmy złotych trzydzieści. Tak dłużej być nie mogło! Pomyślano, że ta sytuacja jest nie do zniesienia. Jak to? Cały kraj za siedem złotych? Dosyć tego!
Poszliśmy więc dopłacić różnicę i hajda! Niech się dzieje co chce. Lasy Pomorza - nadciągamy! Gdańsku - przygotuj się!
Z upływem drogi nasz przedział się wyludniał. Przyszło opamiętania. Co myśmy właściwie zrobili? Dlaczego? Kuuuuurwa! Jest za daleko, żeby zawrócić jednak. Mieliśmy numer telefonu do kolegi z Gdańska, który zaproponował nam nawet, że będzie można się u niego w domu wykąpać. Z resztą kolega nam towarzyszył do samego końca podróży, to znaczy przez większość czasu spał, a potem na dworcu powiedział, że musi iść na uczelnię i jak coś, to w kontakcie... W każdym razie... Dotarliśmy razem do miasta Gdańsk. A trzeba powiedzieć, że Malbork, nie mówiąc już o Mławie kusiły nas mocno, bo bardzo chciało nam się pić. Jednak dotarliśmy.

Mokniesz jeszcze tylko chwilę
Pierwszą rzeczą po opuszczeniu budynku dworca był zakup wody mineralnej w Żabce. Drugą miało być odłożenie bagaży w przechowalni, jednak nie było na to pieniędzy, bo za odłożenie jednej rzeczy płaciło się tyle, że mielibyśmy papierosów do jutra i jeszcze moglibyśmy częstować. A mieliśmy cztery rzeczy. Poszukiwanie ustawianych w marketach szafek także się nie powiodło. Ruszyliśmy na śniadanie. Lało i było zimno. Gdańsk nasz ukochany nawet zdawał się nie znieczulać, nie łagodził zmęczenia i wkurwienia. Skończyły się papierosy. Skończyły się pieniądze. Skończył się prąd w telefonach. Mścił się brak planów. Strzelanie przechodniów na fajki najczęściej się nie udawało. Staraliśmy się zachwycać, jednak w powietrzu wisiało zrezygnowanie. Torby, zasilone żywnością na cały tydzień życia w Krakowie, podaną przez jedną z mam, na którejś tam stacji po drodze, ciążyły i wżynały się w dłonie. Plecy cierpły, a nogi były jak z gumy. Należało redukować balast. Kompresować, usuwać niepotrzebne. Z pomocą przyszła bezdomna pani, która prosząc, o drobne usłyszała, że: nie pomożemy - my z konkurencji i uwierzyła na słowo, tak żeśmy, kurwa, wyglądali.
Pomoc polegała na tym, że daliśmy jej część jedzenia, na tyle istotną, że udało się z trzech toreb zrobić dwie. Był jeszcze plecak, ale plecak, to plecak, w pewnym momencie staje się po prostu garbem i nie zwraca się na niego uwagi. Ograniczenie tobołów nieznacznie podniosło morale. Jednak niepowodzeniom nie było końca. Odkryliśmy bowiem, że bank, który odblokował, co prawda, konto należące do narracji, lecz jednocześnie zabrał z niego wszystkie pieniądze. Szala goryczy się przelała. Nadzieja w koledze z Gdańska. Mógł przecież przynieść ze sobą trochę pozytywnej energii. Należało więc nawiązać kontakt. Roztrzęsieni i źli ruszyliśmy na kawę, żeby znaleźć gniazdko elektryczne, po drodze kupując paczkę tytoniu waniliowego, bo tego było już za dużo. Udało się. Telefon zaczyna działać. Płuca także. Kontaktu, jednak brak. Zrozumieliśmy, że kolega pewnie śpi. O losie! Już po południu... Jutro o tej porze mamy obowiązki. Pracę. Studia. Życie.
Należało położyć się na jezdni i płakać. Albo coś przedsięwziąć. No to może... MORZE! Przecież ono musi tu gdzieś być. W mieście jest obrzydliwe, szaro i mokro. Nie ma dokąd zmierzać. Naturalnym wyborem wydawała się wycieczka na łono natury.
GPS w trochę naładowanym telefonie powiedział, że owszem - można morze zobaczyć i to za jedyne piętnaście minut! Samochodem. Którym akurat nie dysponowaliśmy w ogóle. No to jak tak się sprawy mają, to należy przecież iść z buta. Jakoś to będzie. Ruszono zatem. Poprzez rozkopy, remontowany most, strasznie obesrane osiedla, pełne, jak nam się wydawało wówczas, niepełnosprawnych, poprzez miedze, poprzez łąki, poprzez leśne ścieżki wąskie...
Po godzinie, dotarliśmy na skraj horyzontu, gdzie miało być może. Był jednak tylko jakiś ogromny zakład przemysłowy, przypominający elektrownię atomową, był cmentarz, była łąka, wyglądająca, jak zaminowana.
Napotkaliśmy jednak, jakichś panów majstrujących przy samochodzie marki Robur, którzy w oparach ropy dobywających się z silnika, przez groźny warkot tegoż, wyjaśnili nam, że to już tutaj i że mamy iść tędy, tędy, potem tamtędy i już! Będzie plaża, będzie morze.
Ruszyliśmy więc wedle wskazówek wzdłuż cmentarza, opodal kapliczki, przez zaminowaną łąkę, przez las, w którym jeszcze pan na składaku upewnił nas, że dobrze idziemy, aż wreszcie doczołgaliśmy się do plaży.
Chyba właśnie o to w tym dniu chodziło. I temu dniowi też chyba o to chodziło, bo przestał na nas padać deszczem, przegonił chmury, pozwolił nam siedzieć na piasku, zbierać muszelki, robić zdjęcia rozładowanym telefonem, zjeść coś na spokojnie, napić się wody, można by powiedzieć, odpocząć. Jednak nic z tych rzeczy. Pojawiło się wszak leciutkie uczucie spełnienia, tyle, że dotarcie w to miejsce zajęło nam około dwóch godzin. Był już ciężki wieczór, a my za bardzo mało czasu mieliśmy pociąg powrotny. Relaks musiał być więc intensywny i sprawny.
I tak przeciągnął się o jakieś piętnaście minut, które zaważyły na tym, że mimo pospiesznej i stresogennej drogi powrotnej nie zdążyliśmy na autobus, który miał nas zawieźć na pociąg. Zwiał nam z przed nosów. Widzieliśmy jego dupę, majestatycznie zawijającą na zakręcie.
Zrobiło się mocno nerwowo. Ale zaczęliśmy zatrzymywać samochody. W akcie desperacji. No i tutaj klasycznie, jak to w takich sytuacjach bywa, jeden - nic, dwa - nic, trzy - nic, n - nic, w końcu przemili państwo udający się zdaje się do kościoła, okazali miłosierdzie, początkowo oferując podwózkę do połowy drogi, a w ostatecznym rozrachunku, po wysłuchaniu historii naszej podróży podlanej peanami na cześć urody miasta Gdańsk, zawieźli nas na dworzec. Zdążyliśmy nawet kupić bilety w kasie i wodę mineralną w sklepie. Wsiedliśmy do pociągu byle jakiego, bo, jak to się już kiedyś rzekło, PKP dysponuje prawie wyłącznie byle jakimi pociągami, potem był już tylko sen. Zakłócany sporadycznie przez awanturującego się pijanego menela, któremu spadały spodnie.

Dziesięć minut, zatrzymam się gdzie chcę, dziesięć minut, a potem znów w dal

Nazajutrz miało się już zrobić normalnie. Maj jednak nie spuszczał z tonu. I rzucał raz po raz w dziwne realia. Kurwa. Ale to już innym razem będzie opisane. Dziś tutaj nie ma miejsca na wikingów, murzyńskie dziecko o imieniu Jan Paweł II, na kamieniołomy, na konferencje naukowe, na mefedronistów - żebraków, na reprymendy za złe niestosowne zachowanie na koncercie pankowym, na dziwki, na dachy, na zatrzymania przez policję, na manifestacje w sprawie zostawienia miejsca, które nie powstało, na człowieka bez kciuka na izbie przyjęć i jeszcze na różne takie rzeczy nie ma już miejsca.

Opisane wyżej wydarzenia miały miejsce na przełomie kwietnia i maja bieżącego roku. No. I jak żeśmy wrócili do domu i odpalili skrzynkę mailową, to tam był meldunek od pani Damy z Zadyszką, która to też podróżowała wtenczas. Pozwolim sobie, wedle zwyczaju zacytować meldunek, bo zawiera cynki:
Czołem,
spędzając majówkę w Poznaniu widziałam wiele chujów na murach,
jednakże z nieznanych przyczyn mój mózg tylko jednego uznał za godnego
uwagi. Fallus pochodzi z poznańskiej ulicy Taczaka (polecam knajpę
Żółty Balonik) i jest tak różowiutki, jak tylko się da.

Pozdro
madam z.

Chwała! Dozgonny junajt i przy każdym na zdrowie wypowiadanym przez nas, jedna literka zarezerwowana dla pani Autorki, jako dowód wdzięczności za czujność!

Podkreślamy zatem w środku czerwca początek maja i toczymy dalej życie.

Poznań, ul. Taczka, 03.05.2015 - foto madam z.

Sanok, 30.04.2015

Sanok, 30.04.2015

Sanok, 30.04.2015 (na czole obecnego prezydenta elekta)

Gdańsk, 04.05.2015

Gdańsk, 04.05.2015