31 marca 2015

Kapitan Sowa na tripie

Niegdyś, a było to jakoś tak dwa tygodnie temu - we wtorek, miała miejsce delegacja, której celem było, żeby połazić i ogólnie pobyć w Katowicach (woj. Śląskie). Ekipę przytłoczyła nowoczesność miasta. Supcio była filharmonia, czy co to tam było - w każdym razie taki jakiś nowy budynek z serii tych, do których raczej nie zaglądamy, a może szkoda.
Obok tego postawili taki jakby park, w którym postawili takie różne sprzęty do wydawania dźwięków. Metalowe - te sprzęty. Jakieś tam bębny, instrumenty strunowe ze stalowymi żyłkami, jakieś ruły, w które można uderzać, jakieś takie okrągłe talerze, jakby, na których się staje butami i się kręci - takie jakby płaskie karuzelki, które grzechoczą.
Ochoczo przystąpiono do nieskrępowanego nadupcania w wyżej wymienione obiekty. Kłopoty pojawiły się, gdy dały o sobie znać nieodkryte wcześniej lęki społeczne.
Konkretnie - nad każdym stanowiskiem umieszczona została kamerka. Naturalna sprawa, bo jak się coś stawia, to trzeba się liczyć z faktem, że mogą przyjść i rozdupcyć. Jednak, kiedy ekipa uświadomiła sobie obecność tychże kamer, pojawiła się refleksja, żeby zaprzestać oddupcania, bo jeszcze na jutube wrzucą. Rzecz jasna pokojowego oddupcania, nieukierunkowanego na destrukcję.
No i speszyli my się i trzeba było se iść dalej.
A dalej, w każdej knajpie, do której my trafiali, leciały poguesy, dablinersy i tak dalej. Gdzieniegdzie nawet sountrack z Bravehearta. Ponoć z okazji, że świento papryka.
Poczyniono jedno zdjęcie w drodze na PKS. Bez flesza. Back to the primitive.